WKW PTTK

Po trzykroć tokaj - 2021

Po trzykroć tokaj - 2021

Jesień, czas winobrania. Bachus prowadzi wesoły korowód, wylatujący co i rusz z utartego toru, bo to korowód pijany winem, zapominający o codzienności zostawionej za rogiem ulicy. Czy to nie najlepszy czas, by wyruszyć na spotkanie tokaju, króla win i wina królów?

Jak to zachęcał Eurypides w przekładzie Jana Kasprowicza, syna kujawskiej ziemi..?
Szczęśliwy, kto się weseli
Wraz z nami
Pląsami
Na cześć wielkiej Macierzy Kybeli!
Kto, pełen szalonej uciechy,
Tyrsos w swą ujmie dłoń,
Bluszczem uwieńczy skroń
I wielbi, i chwali
Najdbalej
Dionizową moc!

Bodrog

Koniec jazdy! Łąka wydobyta z mroku reflektorami autokaru zaroiła się wędrującymi światełkami czołówek, wyrastają na niej stożki i kopuły namiotów, rozbłysło nawet ognisko, blask cienie ludzkie porozkładał wokół, gdy reflektory zgasły. Nie mam ochoty przy nim siedzieć, podróżowanie od piątej rano wyzuło mnie z sił. Rzeka jest gdzieś w ciemności, ktoś powiedział, że niedostępna, brzeg pionowy, ale… słońce wzejdzie, dzień wszystko wyjaśni.

Ranek objawia tablicę z napisem RIEČNY PRISTAV LADMOVCE, pod którą stoi nasz obóz, i rzekę Bodrog, na pierwszy rzut oka nieprzejrzystą i brudną. Rzeczywiście, brzeg w tym miejscu umocniony jest rzędem pali, ale paręset metrów niżej można w dwóch miejscach do wody zejść, choć stromo tam i błotniście. Tam się zwodujemy. Nim do tego dojdzie, na łące zauważam modliszkę. Wędruje z trawki na trawkę, skrzydełkami wachluje, porannej wilgoci chce się z nich pozbyć, trójkątną główkę ode mnie odwraca, wie, że jak dla niej za wielkim drapieżnikiem jestem.

Mała atrakcyjność wody w rzece to tylko pozór. Gdy już zakołysaliśmy się na niej, okazuje się klarowna, tylko bardzo głęboka. Błotniste brzegi omamiły nas, zwiodły, bo jakże tak, woda może być czysta, skoro muł jest przy niej?

Niemniej Bodrog nie ma nurtu. Czy to możliwe, by odpowiadała za to przegradzającą Cisę prawie sto kilometrów niżej zapora w Tiszalök? Nieistniejący nurt Bodrogu podpowiada, że tak, tak jest na rzekach, które niemal nie mają spadku.

Za mostem mijamy zacumowane przy brzegu statki. Granica węgierska pojawia się z prawej strony. Słupek i rów. Krótki odcinek graniczny, wreszcie na obu brzegach Magyarország – Węgry. Brzeg z lewej to najniższy punkt Słowacji. Stąd do Morza Czarnego jest 94,7 metra w pionie.

Nasz włocławski kwintet zbija się w tratwę. Rafał oznajmia:
- Za nami Górne Węgry!
Fakt, jeszcze nieco tylko ponad stulecie temu Węgry sięgały daleko na północ, po położoną nad Dunajcem Niedzicę, która nosiła wówczas nazwę Nedec. Nie to jednak chłopaków nurtuje.

- Nikt nas nie pragnie …! – podśpiewują.
- Hol baszhatnának meg itt szegények? – pyta w imieniu Rafała aplikacja tłumacz.
To już drugi dzień w oderwaniu od żon.

Dołącza do nas Darek.
- Chorągiew kujawska wita chorążego chorągwi mazowieckiej!
Przyjaźń kwitnie, na razie polsko-polska.

Rzeka jest uregulowana, wyprostowana, żeglowna, dopiero rzut oka na mapę ujawnia, ile w pobliżu odciętych zakoli, ile miała kiedyś meandrów.

Ewa, nasza komandorka, zarządza postój w Felsőberecki. Dobre dojście do wody zachęca do kąpieli. Płyniemy następnie do Sárospatak. Za mostem Rafał i Serafin czekają na nas z butelkami Drehera w dłoniach. Towarzyszy im siwowłosy mężczyzna, który wita nas całkiem niezłą polszczyzną.
- To Vadim. W pięć minut nauczyliśmy go polskiego! – chwalą się nasi towarzysze.

Rafał kumpluje się z nim w try miga. Oprócz gadki łączą ich skoki z pomostu do wody, która ma tu podobno osiem metrów głębokości. Chłopaki jadą z nim po wino do winnicy, w szklanych butelkach dla żon, w plastikowych do bieżącego spożycia. Nie ma wina nad węgrzyna! Od Gabora, właściciela kempingu, nabywamy z kolei palinki morelową i śliwkową. Takich w byle sklepie się nie kupi!

Wieczorem Vadim zabiera nas na spacer po mieście. Prowadzą do niego most i ulica Attili.
- To był wielki węgierski wódz – mówi Vadim.

Gotycki kościół św. Elżbiety stoi w pobliżu miejsca, gdzie według tradycji przyszła na świat jego patronka. Była węgierską księżniczką, większą część swego dwudziestoczteroletniego życia spędziła w Niemczech i zasłynęła z licznych aktów miłosierdzia. Tak licznych, że rodzina chciała się jej pozbyć, obawiając się takiej rozrzutności. W ojczyźnie kult świętej Elżbiety stał się tak popularny, że poświęcono jej najwspanialszą świątynię Królestwa Węgier, a dziś Słowacji – katedrę w Kassie (dla niezorientowanych - obecnych Koszycach).

Zamek w Sárospatak, choć wielu miał właścicieli, znany jest jako gniazdo Ferenca II Rakoczego, przywódcy osiemnastowiecznego powstania, którego celem było wyzwolenie Węgier spod władzy Habsburgów. Nie mamy szansy obejrzeć okrągłej komnaty, w której „sub rosa”, czyli w wielkiej tajemnicy, spotykali się spiskowcy. Muzeum jest już zamknięte.

Ciekawsze w formie od zabytków dalekiej przeszłości, bo bardziej niespotykane, są, położone również w centrum, kilkudziesięcioletnie budynki projektu Imre Makovecza. To architektura organiczna, wyrastająca ze wzgórz i stepu, osadzona w madziarskim kontekście. “Chciałbym w jakiś sposób dać do zrozumienia, że styl, a nawet sztuka, to nic takiego; nam, na Węgrzech, chodzi o coś innego" – to słowa architekta. Dachy jak jurty nomadów, jak szyszaki średniowiecznych wojów, gzymsy faliste jak wzgórza, jak wijące się rzeki, totemiczne słupy – to widzą oczy.

Na ścianie jednego z domów Vadim pokazuje nam tablicę zawierającą podziękowania dla narodu węgierskiego za pomoc udzieloną 140 tysiącom polskich żołnierzy i uchodźców podczas II wojny światowej.

Vadim to wykładowca miejscowego Kolegium Kalwińskiego, filolog, który w Sárospatak zna wszystkich a wszyscy znają jego. Takie odnosimy wrażenie.

Nad zamkiem wisi niepełna tarcza księżyca, gdy na biwaku przy ognisku odbywa się pierwsze śpiewanie.
- Co wieczora tokaj piłem… - niosą się słowa polskich piosenek nad ojczyznę tokaju.

Impreza rozwija się nadspodziewanie. Darek na koniec chwali się, że ze wszystkimi kobitkami zatańczył.

Na śniadanie idziemy na langosze. W Polsce w takim okienku można byłoby się spodziewać zapiekanek. Każdy wybiera inny. Po węgiersku nie wiadomo, co nazwy ich oznaczają, a sprzedawca mówi tylko po węgiersku. Zerkamy, jak powstają placki, jak wędrują do głębokiego oleju, nim omaszczone serem, śmietaną lub sosem czosnkowym trafią w nasze ręce. Są tłuste i smaczne.

Wkrótce po opuszczeniu Sárospatak przy brzegu dostrzegam wygrzewającego się na kłodzie żółwia. W Polsce żółwi wodnych się w naturze nie spotyka! Chwila podniecenia mija szybko, to żółw czerwonouchy, wypuszczony pewnie do wody przez znudzonego hodowcę.

Nieopodal promu w Bodrogolaszi widać romański kościół. Nikt się tu nie zatrzymał, więc i my rezygnujemy ze sprawdzenia, czy jest otwarty. Staniemy, to całą grupę z oczu stracimy, a zamek naciska.

Rafał i Serafin hamują, gdy widzą, jak z Prezesem się zastanawiamy.
- Głos rozsądku – mówi Serafin.

Dobija też chorąży chorągwi mazowieckiej i zbijamy się w krótkotrwałą tratwę. Obserwując grupę łabędzi, lawirujących przed dziobami, wspominamy Vadima.
- Wspaniały kompan! Ależ nam się trafił! Tylko z tym pokrewieństwem Węgrów i Hunów przesadził…
- Przesadził albo i nie. Przecież Polacy też byli potomkami Sarmatów…

Zanim zostaniemy ostatni, Rafał i Serafin siadają na wiosła, nadrabiają straty. Jak się zamyślą, nikt ich nie dogoni.

Przed Olaszliszką z lewej pojawia się ładna plaża. Zatrzymujemy się na kąpiel. Żal z takiej okazji nie skorzystać. W tym samym celu dopływają na nią młodzi Węgrzy motorówką. Plaża zwabia też czarno-żółte błonkówki o odwłokach połączonych z tułowiem cienkim stylikiem. Zbierają z piasku sole mineralne. Znajomy entomolog podpowie później, że były to zapewne owady z gatunku Sceliphron caementarium.

Reszta grupy – jak się wkrótce okazuje – zatrzymuje się na postój przy promie kilkaset metrów niżej. Droga obok żółtego kościoła prowadzi do sklepiku we wsi. Przed Holocaustem był to ważny ośrodek chasydyzmu. Obecnie wielu mieszkańców to Romowie. My widzimy głównie dzieci. Właśnie wyległy ze szkoły.

Z prawej strony rzece towarzyszy pasmo gór Zemplen, chmury prześwietlane są delikatnym światłem. To miodowa pora dnia, tak nazywa ją Beata. Słońce nie pali, a powietrze jest jeszcze nagrzane.

Wyjście na ląd w Szegi, gdzie mamy biwakować, jest bardzo grząskie. Sandał Prezesa utyka w mule i tam zostaje. Prezes pożegnał się już z nim (stary był!), ale Beata nie daje za wygraną.
– Tomasz, musimy go wydobyć!

Przewalamy muł wiosłami, stojąc w łódce, co nic nie daje.
- Trzeba zrobić eksperyment, odtworzyć, jak Prezes wysiadał – mówi Beata.

Więc odtwarzam, badając bosą stopą sięgający kolan muł. Czego nie zrobię, gdy kobieta prosi. Wreszcie lokalizuję zgubę. No a potem trzeba się umyć… Nie jest możliwe, wyjść nie ubrudzonym. Choć jest pomost, to woda przy nim płytka a dno muliste. Ostatecznie po wyjściu z kąpieli nogi wodą z kochera obmywam.

Dopływając do Szegi zauważyłem na wzgórzu drewnianą wieżę. Według mnie – jak najbardziej widokową. Idziemy do niej z Beatą przed wypłynięciem. Chaszczami, potem drogą szutrową wijącą się pod górę. Leżą na niej jabłka. Smaczne, tylko skąd się wzięły, skoro nie widać jabłoni? Zagadka rozwiązuje się za zakrętem. Kobieta przynosi je w wiadrze i zsypuje ze skarpy. Czemu? Tego bez znajomości języka się nie dowiemy.

Wieża znajduje się za ogrodzeniem, na terenie prywatnym. Zaskakuje nas to, ale jest dzwonek, więc dzwonimy. W drzwiach domu pojawia się mężczyzna, rozumie po angielsku, sukces, możemy wejść, tylko uważać, bo jeden stopień uszkodzony. Pod nami tory kolejowe i Bodrog, zmierzający w stronę zalesionej Góry Tokajskiej z wieżą telewizyjną na wierzchołku.

Wracamy szybkim krokiem, ale prawie wszyscy już odpłynęli, czekają tylko Prezes i zamek, czyli zamykający grupę Tereska i Gajos. My jednak jesteśmy z zamkiem zaprzyjaźnieni.
- Chmury do góry! – wita nas Gajos.
- Po co się spieszyć, przecież do końca życia mamy na to czas!

Etap mamy króciutki. Postój w Bodrogkeresztur, zupa gulaszowa, wino. Wreszcie przed mostem w Tokaju – Cisa. Rzeka domowa każdego Madziara. Jak pisał Geza Gardonyi, „kto Cisy wodę raz popijał, tęsknym do niej wraca sercem.” Rafał i ja witamy się z nią skacząc z pomostu na bombę. Ty na prawo, ja na lewo! Jest pysznie!

Centrum Tokaju jest nieduże. Nad główną ulicą kolorowe parasolki, Bachus na pomniku z wyświeconym siusiakiem, kto go dotknie, ten do Tokaju powróci. Gdzie by tu usiąść? Na zewnątrz jednej z restauracji jest duży stół, ale przy nim siedzą dziewczyna i chłopak. Można się dosiąść? Pewnie. Od słowa do słowa zaczyna się zabawa, muzyka gra coraz głośniej, podrywa do tańca.
- Polak Węgier dwa bratanki, i do szabli i do szklanki! – woła rozochocona starsza pani łamaną po węgiersku polszczyzną.

Na obóz wracamy w towarzystwie grupki Węgrów. Dziewczyna, cośmy ją w restauracji poznali, śpiewa pięknie węgierskie ludowe piosenki. My żałujemy, że znajomość polskich piosenek stricte ludowych jest u nas nikła. Ale znamy przecież wiele innych!

Nad ujściem Bodrogu do Cisy wznosi się Tokaji-hegy – czyli Góra Tokajska. Choć mierzy tylko 513 metrów nad poziom morza, to jest wybitną samotnicą; nie dość, że w pobliżu nic nie wznosi się równie wysoko, to jest też ostatnim bastionem Karpat ponad Wielką Niziną Węgierską. Wchodzimy na nią szybkim krokiem z Rafałem, Serafinem i Beatą. Na łące pod wieżą telewizyjną rozkładają się paralotniarze, obserwują wiatrowskaz. Po dobrej półgodzinie jeden z nich rusza wreszcie, rozpina skrzydło, wypełnia je wiatr, wzlatuje nad winnice i płaską jak naleśnik pusztę.
- To jest uczucie dopiero! – rozmarza się Rafał. – Na ziemi masz tylko dwa wymiary, a w powietrzu cztery. Nie tylko są lewo i prawo ale też góra i dół!

Pod stopami lotnika przesuwają się te zakola Cisy, na których nas nie będzie.

Wieczorem obserwujemy te same zakola z winnic na zboczach góry. Winogrona są gorące od słońca. Smakują różnie, zależnie od odmiany. Są tak słodkie i sycące, że trudno zjeść choćby jedno grono. Zatrzymujemy się na wino w jedynej otwartej piwniczce w pobliżu dworca. Ciekawe to zestawienie, rząd winnych piwniczek naprzeciwko linii kolejowej i peronów. Najlepiej smakuje nam sauvignon blanc, choć to nie o tym winie Ludwik XIV mawiał, że tokaj to wino królów i król win. Po prostu „roszkosz”, jak mówi Rafał.

Przy ognisku w wieńcu z pędów winorośli uplecionym przez Beatę objawiam się jako Bachus. Przy dźwiękach gitary dochodzi do tanecznych korowodów. Zabawa jest wesoła, dla tych, którzy wraz z krzesełkiem lądują na ziemi, zbyt wesoła…

Cisa

Na Cisę startujemy z Tuzser. Jest parno, nawet lekki deszczyk przelatuje. Rafał i Serafin są przede mną i Prezesem, odkładają wiosła, patrzą, jak się zbliżamy.
- Głos rozsądku – mówię. - Macie wiaderka?

Tisza, bo tak nazywają ją Węgrzy, podobnie jak Bodrog nie niesie. Przed podziałem Węgier po traktacie w Trianon w 1920 r. była największą rzeką mającą źródła i ujście w granicach Królestwa Węgier. Jest najdłuższym dopływem Dunaju, w XIX i XX wieku niezwykle uregulowanym. O skali regulacji wiele mówi chociażby to, że w jej wyniku rzeka skróciła się o około 450 km.

Ewa planuje nocleg w Dombrad. Jest tam camping, ale może być nieczynny. Prosi, bym sprawdził miejsce na prawym brzegu naprzeciwko tablicy z 593 kilometrem. Wysiadam na rozległej plaży. Opalają się na niej dwie zgrabne Węgierki z kunsztownie upiętym fryzurami. Innego języka poza węgierskim nie znają, ale miejsce jest dogodne, łąka pod wysokimi topolami, jest to cały las topolowy, strzelisty, świetlisty, z dojazdem asfaltem. Informuję o tym Ewę, a ona decyduje, że spływ zawróci i tu będziemy nocować.

Po obiedzie całą naszą chorągwią kujawską idziemy do wsi Cigand. Rafał od wędkarza dowiedział się, że tylko kilometr dzieli nas od knajpy. Nie dogadał się albo nie zrozumiał. Do przejścia mamy 3400 metrów. W centrum Cigand są pomnik poświęcony bohaterom roku 1956, alejka z popiersiami na cokołach a także pomnik poległych w czasie pierwszej wojny światowej. To była wojna Węgrów, chwalebna, choć nieszczęśliwa i tragiczna, bo zakończona utratą znaczącej części terytorium. Drugiej wojny światowej się tu zbytnio nie wspomina, trudno czuć dumę, skoro trzymało się nie tylko przegraną, ale również niewłaściwą stronę. Pomnik zwieńczony jest skrzydlatym, trzymającym w szponach szablę turulem. To ptak święty, ptak mityczny. To on zaprowadził Arpada na Przełęcz Werecką, z niej Madziarzy zstąpili na równiny, aby je zająć, ewentualnie podbić, i zamienić w ojczyznę.

Docieramy do restauracji po długim marszu. Nie ma tu nikogo prócz kelnerek. Rafał i Serafin zamawiają pizzę madziarską, z papryką. Będzie ostra! Ja idę zamówić wino. Słowa „wino” tu nie znają, nie znają w ogóle żadnych słów w innym języku poza węgierskim, ewentualnie romskim, ale ja znam słowo „bor”.

Knajpka ożywia się. Pojawiają się chłopacy wracający z boiska, podjeżdżają inni. Mamy wrażenie, że piją mirindę, odjeżdżają z piskiem opon a po kwadransie są z powrotem i znów piją mirindę.

Wracamy po ciemku. Rafał w świetle czołówki improwizuje teatr cieni, wystarczy wystawić palce i już dwa króliki się na drodze całują, uszami ruszają.

Między obozem i rzeką płonie ognisko. Niebo jest pełne gwiazd. Leżymy z Beatą na karimatach i kontemplujemy je. Trudno sobie wyobrazić, że jutro będzie cały dzień padał deszcz. Tak twierdzą wszystkie prognozy pogody, ale to nie może być prawda.

Wstaję, nie pada. Deszcz zaczyna padać podczas śniadania. Płynąć ,nie płynąć, co robimy? Dyskutujemy, wreszcie Ewa decyduje. Kto chce, niech płynie z nią, reszta przejedzie ten etap autobusem. My, chorągiew kujawska, płyniemy wszyscy. Żegna nas Darek, stojący w strugach deszczu – on nie płynie.

Ostatecznie tak bardzo nie pada, zdarzają się przerwy w opadach, coraz dłuższe. Dopływamy mając suche kurtki.

Ewa wyznacza mi i Prezesowi zadanie czerwonej latarni, zwanej przez nią zamkiem. Mamy na oku wszystkich przed nami. Sprawnie płyną, nikt z tyłu nie zostaje. Nikt oprócz chorągwi kujawskiej. Zatrzymujemy się z Rafałem i Serafinem, Becia dołącza, deszcz już nie pada, warto by się rozgrzać. Rafał opowiada jakie jest pięć etapów życia mężczyzny, kelner, osiemnaście lat, jeszcze nie doniósł a już rozlał, drwal, tak do trzydziestki, rąbie wszystko, co się nawinie, wirtuoz, do pięćdziesiątki, długo stroi, krótko gra, meteopata, przed siedemdziesiątką, z przodu opad, z tyłu wiatry i młynarz, po siedemdziesiątce, siedzi na worku i bawi się sznurkiem. Każdy z nas wie, w którym miejscu skali mieści się w tej wyliczance.

Biwakujemy w Tiszabercel przy promie. Jemy w barze zupę rybną, niezbyt smaczną. Wieczorna impreza odbywa się w zadaszonej budzie. Impreza żywiołowa, z przytupem. Jest gitara, śpiewy, tańce, korowody. Buda się trzęsie. Jak to się stało, że podłogi tancerze nie zarwali, tego do dziś nie pojmuję.

Śpiewamy z Rafałem nawet naszą wiślańską, beskidzką piosenkę:
Mało nam, góralom, do scęścia potrzeba,
byle była praca i kieliszek chleba,
byle nasze góry i nasze doliny
pełne były śpiewu góralskiej dziewcyny…

Rano idę z Rafałem do wioski. Kwadratowe domy, kopertowe, czterospadowe, niezbyt strome dachy. W sklepie drzwi metalowe, spaczone, w oknach kraty, regały z blachy, na nich niewiele. Ekspedientka zna tylko węgierski, kupujemy palinkę (trochę ohydna będzie), kupuję też drożdżówki dla mnie, Prezesa i Beaty.

Ostatni etap prowadzi przez lasy topolowe, obrośnięte gęsto pnączami kolczurki klapowanej i dzikiego chmielu. Dżungla. Postój Ewa zarządza w momencie, gdy zaczyna padać. Prezes i ja, Gajos i Tereska nie wysiadamy, kryjemy się pod liśćmi przy brzegu i tu pijąc kawę i palinkę przeczekujemy.

Słońce świeci, gdy docieramy pod wzgórze tokajskie, na znany nam już camping. Pakujemy kajaki na przyczepę – jutro wyjazd o szóstej. Kąpiel pod gorącym prysznicem, para zasłania widok, skrapla się na lustrach. Chorągwią naszą ruszamy w miasto. Wino w znanej już mi winnej piwniczce, zakupy w sklepie spożywczym i obiad w tej co poprzednio restauracji. Wybór nieduży, ale leczo smaczne. Przejadamy i przepijamy wszystko, do ostatniego forinta. Na koniec idę do baru, mówię, ile mam i pytam, czy na palinkę jeszcze starczy. Starcza na dużą palinkę.

Jeszcze tylko ostatnie ognisko, ostatnie chwile wspólne.

Wyjeżdżamy spóźnieni w stosunku do planu Ewy, kwadrans po szóstej.

Pod mostem w świetle świtu Cisa niesunie, niepłynie dalej.

Tam gdzieś w dali jest Dunaj.

Informacje praktyczne:

Spływ zorganizowany przez Towarzystwo Polska-Litwa-Łotwa-Estonia „Kajel” odbył się w dniach 11 – 19 września 2021, na kajakach przywiezionych z Polski.

Pokonane odcinki:
Bodrog: Ladmovce – Tokaj – 57 km
Cisa: Tuzsér – Tokaj – 73 km

Autor: Tomasz Andrzej Krajewski